Zwykle tego nie robię. Nie odpowiadam na tego typu komentarze pod moim adresem. Żyjemy w wolnym kraju i jeśli coś publikuję poddaję to jednocześnie ogólnej opinii. Taka, transakcja wiązana z której zdaję sobie sprawę.
Tym razem odniosłam wrażenie, że chyba się nie rozumiemy.
Mój drogi/ Moja droga anonimowy/anonimowa ( nawet nie wiem jak mam się do Ciebie zwrócić), współczujesz mojemu synowi, bo jestem nieodpowiedzialna.
Pewnie właśnie dlatego codziennie rano wstaję i na pełnych obrotach przepracowuję dzień, żeby zapewnić mu wszystko czego potrzebuje.
Dlatego kończę studia prawnicze, chociaż całe życie spędziłam w różnorakich szkołach i pracowniach artystycznych.
Dlatego mimo zmęczenia, biorę każdego popołudnia głęboki wdech i staram się ze spokojem, cierpliwością i uśmiechem spędzić z moim synkiem maksymalnie dużo czasu.
Dlatego każdego dnia walczę o przetrwanie mojego związku z jego ojcem. Żeby mógł się wychowywać w pełnej, szczęśliwej rodzinie.
Z całą pewnością robię to wszystko, bo jestem nieodpowiedzialna.
Nie twierdzę, że jestem idealną matką, ale mój syn z całą pewnością nie zasługuje na współczucie z mojego powodu, a nawet jeśli tak jest, to tylko On ma prawo to ocenić.
Napisałeś/ Napisałaś, żebym pomyślała o tym, co będzie z moim synem gdy umrę na anoreksję.
Gdybym prowadziła bloga opisującego moją walkę z rakiem, byłabyś/ byłbyś z całą pewnością pełen współczucia nie tylko dla mojej rodziny, ale i dla mnie. Znalazłabyś/ znalazłbyś mnóstwo słów wsparcia i pocieszenia, a nie krytyki. Otóż oświecę Cię- anoreksja to też jest choroba. Tak jak zapalenie woreczka żółciowego, schizofrenia czy rak. Wyobraź sobie, że nikt mnie nie zapytał czy chcę zachorować.
Pozdrawiam i życzę odpowiedzialności. Za słowo przede wszystkim.
I nie płacz, płacz pokazuje, że jesteś słaba.
środa, 9 lipca 2014
wtorek, 8 lipca 2014
progres
Trochę dyscypliny i efekty widać od razu. Dziś waga pokazała już 52,6 kg, czyli biorąc pod uwagę jej poprzednie wskazania widok całkiem do przyjęcia :)
Mój plan na lipiec wygląda tak:
1. ZAWSZE jeść śniadanie.
2.Pić minimum 1l wody dziennie
3.Nie przekraczać 1000kcal dziennie
4. Nie jeść po 18:00
5. Codziennie ( poza jednym dniem w tygodniu) ćwiczyć, w tym trzy razy w tygodniu biegać zgodnie z ośmiotygodniowym planem z polskabiega.pl
Dzisiejszy dzień z pełną odpowiedzialnością zaliczam. 5/5 punktów spełnionych.
Oficjalnie zaczynam proces zapuszczania włosów. Ogłaszam to wszem i wobec. Trzymajcie kciuki ! :)
Mój plan na lipiec wygląda tak:
1. ZAWSZE jeść śniadanie.
2.Pić minimum 1l wody dziennie
3.Nie przekraczać 1000kcal dziennie
4. Nie jeść po 18:00
5. Codziennie ( poza jednym dniem w tygodniu) ćwiczyć, w tym trzy razy w tygodniu biegać zgodnie z ośmiotygodniowym planem z polskabiega.pl
Dzisiejszy dzień z pełną odpowiedzialnością zaliczam. 5/5 punktów spełnionych.
Oficjalnie zaczynam proces zapuszczania włosów. Ogłaszam to wszem i wobec. Trzymajcie kciuki ! :)
Modlę się. Odsuwam na bok wszystko to czego zmuszona byłam doświadczyć. Dziękuję za wszystko to co, co zostało mi oszczędzone.
Modlę się znów o Ciebie. Tylko niech będzie Ci lżej. Modlę się o Twoje cierpienie, o każdy Twój ból, każdą bezsenną noc, każdą szklankę whisky. Błagam o to wszystko tego Boga, który pozwolił nam się spotkać.
niedziela, 6 lipca 2014
znów od początku
Witajcie Kochane,
Zawaliłam i znów muszę zaczynać od początku. Wydawało mi się, że to tylko kilka dni, parę nic nie znaczących chwil słabości...
Waga nie kłamie. Byłam już tak blisko celu, a dziś pokazała 53,7 kg.
Jestem gotowa do pracy i odrabiania zaległości, ale nie ogarnęło mnie poczucie pogardy i nienawiści do siebie. Mam w głowie obraz piątkowego popołudnia. Leżę z moim synkiem na hamaku, ogrzewają nas promienie chylącego się już ku zachodowi słońca, śmiejemy się i zajadamy waflowe rurki z kremem kakaowym od którego buzia mojego synka jest już cała umorusana. Jestem taka beztroska i szczęśliwa, liczy się tylko tu i teraz.
Jest lato Kruszynki. Łapmy piękne chwile.
Tego Wam życzę. I sobie też.
Zawaliłam i znów muszę zaczynać od początku. Wydawało mi się, że to tylko kilka dni, parę nic nie znaczących chwil słabości...
Waga nie kłamie. Byłam już tak blisko celu, a dziś pokazała 53,7 kg.
Jestem gotowa do pracy i odrabiania zaległości, ale nie ogarnęło mnie poczucie pogardy i nienawiści do siebie. Mam w głowie obraz piątkowego popołudnia. Leżę z moim synkiem na hamaku, ogrzewają nas promienie chylącego się już ku zachodowi słońca, śmiejemy się i zajadamy waflowe rurki z kremem kakaowym od którego buzia mojego synka jest już cała umorusana. Jestem taka beztroska i szczęśliwa, liczy się tylko tu i teraz.
Jest lato Kruszynki. Łapmy piękne chwile.
Tego Wam życzę. I sobie też.
poniedziałek, 23 czerwca 2014
czarnym tuszem pod skórą
Miałam o tym nie pisać. Zapomnieć. Udawać, że w moim życiu nie było tych kilkudziesięciu minut.
Nie mogę. Czuję jak mnie to zżera od środka, trawi jak gorączka, która chyba jako objaw psychosomatyczny materializuje się na wyświetlaczu termometru z minuty na minutę coraz wyższa.
Ten post nie będzie o diecie, kaloriach, ani chudnięciu. Te z Was które liczyły na wpis tego typu mogą przestać czytać już teraz- nic nie stracicie.
Od czerwca zeszłego roku mój dzień zaczyna się o 5:00 rano. Wstaję, piję kawę z mlekiem i maszeruję do łazienki. Układam włosy nie pozwalając sobie na żaden niesforny kosmyk, robię delikatny ale bardzo staranny makijaż i dobieram strój, którego każdy element musi idealnie wpasowywać się w dress code asystentek stopnia wyższego niż średni, całość dopełniają subtelne, ledwo wyczuwalne perfumy. Do pracy przychodzę zawsze pierwsza, pół godziny przed swoim szefem, by kiedy on pojawi się w pracy, gabinet był wywietrzony, sprzęt włączony, dokumenty posortowane i przygotowane, skrót planu pracy na rozpoczynający się dzień wisiał na kalendarzu, a aromatyczna gorąca kawa stała na biurku. Przez cały dzień jestem na każde skinienie, a wręcz spojrzenie. Do perfekcji opanowałam wyprzedzanie jego poleceń. Nigdy nie zostawiam niczego "na jutro"; zawsze jestem na bieżąco. W kontaktach z petentami zachowuję chłodną uprzejmość. Nigdy nie daję się wyprowadzić z równowagi. Mam nawet w mieście swój pseudonim- Królowa Śniegu. Ci którzy znają mnie tylko z pracy nie uwierzyliby, że większość swojego życia spędziłam na scenie, chodząc w długich do samej ziemi, lnianych spódnicach.
W sobotni wieczór zrzuciłam maski. Założyłam poprzecierane dżinsy, dziergany na drutach duży sweter ,szary płaszcz w rozmiarze maxi i wyruszyłam na Festiwal Teatrów Ulicznych. Deszcz obficie zlewał bruk, który kiedyś stanowił jedną z większych składowych mojego jestestwa, przynosząc uczucie oczyszczenia.
Kilka minut przed spektaklem zatytułowanym " Małgorzaty", A. pojawił się w zasięgu mojego wzroku. Stałam w pierwszym rzędzie, ale jednak w pewnym stopniu anonimowa ukryta pod parasolem,wiedźminim kapturem i otoczona kilkudziesięcioosobową publicznością. Idąc tam byłam świadoma, że są duże szanse na to, że on się pojawi. Nie spodziewałam się jednak, że zagra w jednym ze spektakli. Nie wiedziałam jak duże jest jego obecne zaangażowanie w sztukę.
Wyszedł na scenę, a ja zapomniałam że powinnam oddychać. Patrzyłam na niego i zastanawiałam się które z nas wygląda gorzej. On- nieogolony, z włosami które nie widziały nożyczek od wielu miesięcy i nadwagą większą niż kiedykolwiek, czy ja- lżejsza znów o kolejne kilogramy, z włosami krótszymi niż u niejednego otaczającego mnie mężczyzny i zmęczonymi, podkrążonymi oczami. Gdyby mój puls przyspieszył jeszcze trochę mógłby z powodzeniem pozbawić mnie życia.
Nie wiem o czym był tamten spektakl. Dla mnie był o jego oczach. Szukałam w nich prawdziwej odpowiedzi.Chciałam potwierdzenia, że naprawdę nie chce mnie znać, że zapomniał, i że to wszystko nie jest jakimś koszmarnym nieporozumieniem, okrutną intrygą. Nie znalazłam nic. Był tak blisko, że wystarczyło żebym wyciągnęła rękę, a mogłabym go dotknąć. Rozejrzałam się. W okół mnie stały dziesiątki osób, którze zupełnie słusznie brały nas za obcych, nieznanych sobie ludzi. Serce mi pękało. Miałam ochotę paść na kolana i oparta czołem o zlany deszczem bruk krzyczeć ile sił w płucach.
Czułam jak z każdym, coraz trudniejszym oddechem napina się i rozluźnia na moich żebrach skóra, na której do końca życia będę nosiła jego datę urodzenia wraz z datą urodzenia Goethego i szeregiem innych bardzo ważnych dla mnie cyfr dokumentujących kolejne wydarzenia. Nie mogłam oderwać od niego spojrzenia. Świdrowałam go wzrokiem i chciałam tylko usłyszeć to od niego. Chciałam tylko, żeby potwierdził że Ona mówiła prawdę- że niszczę mu życie i że najlepiej będzie jak zniknę. Chciałam żeby przestał był tchórzem i żeby powiedział mi to w twarz. Chciałam go dotknąć. Chciałam usłyszeć jego głos. Chciałam poczuć jego zapach. Chciałam o nim zapomnieć. Chciałam krzyczeć jego imię, a potem zemdleć ze zmęczenia. Chciałam go nienawidzieć. Chciałam go nie kochać.
Nienawidzę go kochać.
Nie mogę. Czuję jak mnie to zżera od środka, trawi jak gorączka, która chyba jako objaw psychosomatyczny materializuje się na wyświetlaczu termometru z minuty na minutę coraz wyższa.
Ten post nie będzie o diecie, kaloriach, ani chudnięciu. Te z Was które liczyły na wpis tego typu mogą przestać czytać już teraz- nic nie stracicie.
Od czerwca zeszłego roku mój dzień zaczyna się o 5:00 rano. Wstaję, piję kawę z mlekiem i maszeruję do łazienki. Układam włosy nie pozwalając sobie na żaden niesforny kosmyk, robię delikatny ale bardzo staranny makijaż i dobieram strój, którego każdy element musi idealnie wpasowywać się w dress code asystentek stopnia wyższego niż średni, całość dopełniają subtelne, ledwo wyczuwalne perfumy. Do pracy przychodzę zawsze pierwsza, pół godziny przed swoim szefem, by kiedy on pojawi się w pracy, gabinet był wywietrzony, sprzęt włączony, dokumenty posortowane i przygotowane, skrót planu pracy na rozpoczynający się dzień wisiał na kalendarzu, a aromatyczna gorąca kawa stała na biurku. Przez cały dzień jestem na każde skinienie, a wręcz spojrzenie. Do perfekcji opanowałam wyprzedzanie jego poleceń. Nigdy nie zostawiam niczego "na jutro"; zawsze jestem na bieżąco. W kontaktach z petentami zachowuję chłodną uprzejmość. Nigdy nie daję się wyprowadzić z równowagi. Mam nawet w mieście swój pseudonim- Królowa Śniegu. Ci którzy znają mnie tylko z pracy nie uwierzyliby, że większość swojego życia spędziłam na scenie, chodząc w długich do samej ziemi, lnianych spódnicach.
W sobotni wieczór zrzuciłam maski. Założyłam poprzecierane dżinsy, dziergany na drutach duży sweter ,szary płaszcz w rozmiarze maxi i wyruszyłam na Festiwal Teatrów Ulicznych. Deszcz obficie zlewał bruk, który kiedyś stanowił jedną z większych składowych mojego jestestwa, przynosząc uczucie oczyszczenia.
Kilka minut przed spektaklem zatytułowanym " Małgorzaty", A. pojawił się w zasięgu mojego wzroku. Stałam w pierwszym rzędzie, ale jednak w pewnym stopniu anonimowa ukryta pod parasolem,wiedźminim kapturem i otoczona kilkudziesięcioosobową publicznością. Idąc tam byłam świadoma, że są duże szanse na to, że on się pojawi. Nie spodziewałam się jednak, że zagra w jednym ze spektakli. Nie wiedziałam jak duże jest jego obecne zaangażowanie w sztukę.
Wyszedł na scenę, a ja zapomniałam że powinnam oddychać. Patrzyłam na niego i zastanawiałam się które z nas wygląda gorzej. On- nieogolony, z włosami które nie widziały nożyczek od wielu miesięcy i nadwagą większą niż kiedykolwiek, czy ja- lżejsza znów o kolejne kilogramy, z włosami krótszymi niż u niejednego otaczającego mnie mężczyzny i zmęczonymi, podkrążonymi oczami. Gdyby mój puls przyspieszył jeszcze trochę mógłby z powodzeniem pozbawić mnie życia.
Nie wiem o czym był tamten spektakl. Dla mnie był o jego oczach. Szukałam w nich prawdziwej odpowiedzi.Chciałam potwierdzenia, że naprawdę nie chce mnie znać, że zapomniał, i że to wszystko nie jest jakimś koszmarnym nieporozumieniem, okrutną intrygą. Nie znalazłam nic. Był tak blisko, że wystarczyło żebym wyciągnęła rękę, a mogłabym go dotknąć. Rozejrzałam się. W okół mnie stały dziesiątki osób, którze zupełnie słusznie brały nas za obcych, nieznanych sobie ludzi. Serce mi pękało. Miałam ochotę paść na kolana i oparta czołem o zlany deszczem bruk krzyczeć ile sił w płucach.
Czułam jak z każdym, coraz trudniejszym oddechem napina się i rozluźnia na moich żebrach skóra, na której do końca życia będę nosiła jego datę urodzenia wraz z datą urodzenia Goethego i szeregiem innych bardzo ważnych dla mnie cyfr dokumentujących kolejne wydarzenia. Nie mogłam oderwać od niego spojrzenia. Świdrowałam go wzrokiem i chciałam tylko usłyszeć to od niego. Chciałam tylko, żeby potwierdził że Ona mówiła prawdę- że niszczę mu życie i że najlepiej będzie jak zniknę. Chciałam żeby przestał był tchórzem i żeby powiedział mi to w twarz. Chciałam go dotknąć. Chciałam usłyszeć jego głos. Chciałam poczuć jego zapach. Chciałam o nim zapomnieć. Chciałam krzyczeć jego imię, a potem zemdleć ze zmęczenia. Chciałam go nienawidzieć. Chciałam go nie kochać.
Nienawidzę go kochać.
czwartek, 19 czerwca 2014
odwiedziny
Witajcie moje kochane,
Wpadłam tylko na chwilę, powiedzieć "cześć" i sprawdzić co u Was. Nie potrafię się zorganizować, wyskrobać odrobiny wolnego czasu, a kiedy już się znajdzie zmobilizować się do czegoś więcej niż leżenia w łóżku z książką i paczką chusteczek.
Nie wiem ile ważę, ale czwórki z przodu nie ma z całą pewnością. Boję się sprawdzać.
Wydaje mi się, że jem więcej niż zwykle, ale czuję się bardzo słaba. Bez przerwy kręci mi się w głowie, a po wejściu na trzecie piętro mam czarno przed oczami. Jaśko się przeziębił i mnie zaraził. Jego infekcja trwała jakieś półtorej doby, ja męczę się już prawie tydzień wspomagając się przeróżnymi dostępnymi na rynku specyfikami, podczas gdy mojemu dwuletniemu syneczkowi wystarczyła sól morka, maść majerankowa i wyciąg z kwiatów lipy.
Jestem koszmarnie zmęczona.
Trzymajcie się kruszynki.
Wpadłam tylko na chwilę, powiedzieć "cześć" i sprawdzić co u Was. Nie potrafię się zorganizować, wyskrobać odrobiny wolnego czasu, a kiedy już się znajdzie zmobilizować się do czegoś więcej niż leżenia w łóżku z książką i paczką chusteczek.
Nie wiem ile ważę, ale czwórki z przodu nie ma z całą pewnością. Boję się sprawdzać.
Wydaje mi się, że jem więcej niż zwykle, ale czuję się bardzo słaba. Bez przerwy kręci mi się w głowie, a po wejściu na trzecie piętro mam czarno przed oczami. Jaśko się przeziębił i mnie zaraził. Jego infekcja trwała jakieś półtorej doby, ja męczę się już prawie tydzień wspomagając się przeróżnymi dostępnymi na rynku specyfikami, podczas gdy mojemu dwuletniemu syneczkowi wystarczyła sól morka, maść majerankowa i wyciąg z kwiatów lipy.
Jestem koszmarnie zmęczona.
Trzymajcie się kruszynki.
sobota, 31 maja 2014
Waga i wymiary
Czwórki z przodu jeszcze nie ma, ale to kwestia kilku dni, obiecuję :)
waga:
waga:
50,4 kg
wymiary:
biust: 82 cm
talia: 62 cm
biodra: 81 cm
pupa: 86 cm
udo: 44 cm
i trochę thinspiracji
Chudej soboty dziewczynki :)
środa, 28 maja 2014
anatomia relacji- poziom bardzo podstawowy
Od dwóch dni jestem w domu. Oczyszczam się. Dostałam okres, więc w ekspresowym tempie pozbywam się zgromadzonej w organizmie wody. Mimo burzy hormonów trzymam się w ryzach. Jestem zdyscyplinowana jak nigdy. Mieszkanie lśni czystością, we wszystkich szafach czekają poskładane w kosteczkę, pachnące, wyprasowane ubrania i bielizna, obiad gotowy, Jaśko spokojny i uśmiechnięty, egzaminy zaliczone, nauka do ostatniego zgodnie z ustalonym planem i dieta bez najmniejszego potknięcia. Dwa dni czystej perfekcji. Tak miał wyglądać cały mój maj. Niestety, aż tak kolorowo nie było, głównie w związku z pobytem w domu.
Prawdopodobnie 31 maja nie zobaczę na wadze 4 z przodu tak jak chciałam, ale jeden z ważniejszych " majowych" celów uważam za osiągnięty.
Wzięłam wolne nie tylko ze względu na sesję i naukę. Z każdym dniem pogrążałam się w coraz większym emocjonalnym i uczuciowym chaosie i w końcu musiałam sama przed sobą przyznać, że nie daję sobie z tym rady, chociaż próbowałam grać silną i pozbawioną skrupułów. Miałam je ( co teraz wydaje mi się być pozytywne- świadczy w końcu o tym, że jednak mam sumienie) i codziennie budziłam się coraz bardziej spanikowana.
Instynkt podpowiadał mi, że potrzebuję dystansu. Nie zawiódł mnie.
A.
Te z Was, które śledzą mojego bloga od dłuższego czasu, zdążyły się zapewne zorientować, że moje relacje z A. są skomplikowane, beznadziejne i...wałkowane do znudzenia.
Problem z nami polega na tym, że przekroczyliśmy pewną bliżej nieokreśloną, a jednak bardzo ważną granicę. Dotknęliśmy strefy sacrum tak głębokiej, że długo ( a może nadal) nie mogliśmy się z tego otrząsnąć.
Próbowaliśmy z tym żyć na różne sposoby- udając, że nic się nie stało, wyznając całą prawdę jednym tchem nie myśląc o konsekwencjach, odważnie planując, tylko po to, żeby po chwili uciec jak najdalej i osobno umierać z tęsknoty. Przed realnym szaleństwem prawdopodobnie uratowało nas tylko te, że nigdy nie przekroczyliśmy tej najintymniejszej cielesnej granicy.
Długo nie radziłam sobie z jego nieobecnością. Nadal nie radzę sobie tak dobrze jak bym chciała, ale przestałam mieć tą głupią nadzieję na to, że wydarzy się jakiś cud, który wszystko zmieni.
Posunęliśmy się już zdecydowanie za daleko. Kiedy to wszystko się stało ja byłam tancerką, a on aktorem. Byliśmy artystami, żyliśmy i kochaliśmy jak artyści. Uciekając przed sobą nawzajem staliśmy się zupełnie innymi ludźmi. Prawniczka i przedsiębiorca nie brzmi już tak samo, prawda?
Udało mi się też zauważyć, że nie jestem pępkiem świata. Nie tylko ja umierałam z miłości i nie tylko ja do końca życia będę za kimś tęsknić. Są nas miliony, czyż nie? Uwierzyłam, że ta miłość była mistyczna, zapisana tylko nam tysiące lat temu w grubej pożółkłej księdze pisanej przez los. Przecież każda, bez wyjątku jest właśnie taka. Ludzie z tym żyją. Świat jest pełen takiej miłości. I może to dobrze, bo inaczej mogłoby jej w ogóle zabraknąć.
Nadal jestem przekonana, że kiedyś jeszcze się spotkamy, ale teraz jestem na to gotowa. Czekam na ten moment ze spokojem i pokorą. Bez nadziei na cud.
I być może nawet przestanę wreszcie kupować to mydło, którym zawsze pachną jego dłonie. Chyba żałośnie byłoby doprowadzić się do obłędu zapachem własnej skóry, prawda?
K.
Człowiek, który zmusił mnie do gruntownego przemyślenia pozycji mężczyzny w moim życiu. Starszy ode mnie o 30 lat. Gotowy zostawić dla mnie swoją rodzinę.
Jego najmłodszy syn, jest w moim wieku.
Przez chwilę sytuacja była nieskomplikowana. Chciał się ze mną przespać, a ja nawet nieźle się bawiłam z tą świadomością. Nie przewidziałam tylko tego, że on się zaangażuje, będzie mnie męczył telefonami i pragnął poznać moje dziecko.
Teraz wiem, że kategorycznie muszę zakończyć to wszystko i prawdopodobnie zmienić pracę, ale jednocześnie mam ochotę mu podziękować.
Wszystko to co uważałam w ostatnim czasie za swój życiowy cel, czyli bezpieczeństwo finansowe, status społeczny, dom z ogrodem i cudowne, świetnie wykształcone dzieci, nie ma żadnego głębszego znaczenia. Można to wszystko mieć i być nieszczęśliwym. Można sobie po 30 latach uświadomić, że nie ma żadnej wartości.
Więc chyba jestem mu winna podziękowania, bo nie straciłam 30 lat na budowanie zamku z piasku.
P.
Mój wieloletni chłopak, obecnie narzeczony, tata Jasia.
Po prawie siedmiu latach związku, w trakcie którego w moim życiu pojawił się A. miałam moment, kiedy poczułam się wypalona. Odnosiłam nieodparte wrażenie, że coś się między nami skończyło. Pochłonęło nas dorosłe życie, codzienna rutyna, a ja wciąż żyłam naiwną, romantyczną wizją związku, mimo tego, że byłam już całkiem dorosła.
Tak, to prawda, że nasz związek zaczął się przypadkiem i nie miał najlepszego startu. Wybaczyłam wiele zdrad, po czym sama odmówiłam lojalności. Tak, to prawda, że dla niego, z powodu jego zazdrości i postawienia mnie przed bezpośrednim wyborem: ja, albo sztuka, rzuciłam teatr, który był najszczęśliwszym, najbardziej rozwojowym jak do tej pory etapem mojego życia i, że gdzieś tam głęboko w sobie chowam w związku z tym jakiś żal. Tak, to prawda, że kiedy Jaś przyszedł na świat czułam się opuszczona, samotna i głęboko rozczarowana jego postawą i brakiem dojrzałości. Tak, to wszystko prawda.
Ale prawdą jest też, że od siedmiu lat, czyli jedną trzecią mojego życia P. jest przy mnie i był we wszystkich najważniejszych momentach- tych dobrych, ale przede wszystkim tych nie najlepszych. Jest moim partnerem, przyjacielem i cudownym kochankiem. Okazał się być najlepszym tatą, jakiego mogłabym sobie wymarzyć dla swojego synka. Troszczy się o nas i robi wszystko żeby niczego nam nie brakowało. Kłócimy się, owszem. Był taki moment, że nie potrafiliśmy rozmawiać w inny sposób, ale teraz wiem, że żadne z nas nie chciało się przyznać do tego, że się boi. Chcieliśmy być silni i twardzi. Bez mrugnięcia okiem radzić sobie ze wszystkim co życie rzucało nam pod nogi. Zabrakło nam po prostu szczerości. Rozmowy. Wypłakania się sobie nawzajem w rękaw. Tylko tyle. I aż tyle.
Ostatnio zgodziłam się ze stwierdzeniem: " tak..to to była miłość, a On jest tylko osobą z którą łatwiej mi płacić rachunki". To nie prawda. Łączy nas głębokie, dojrzałe uczucie, które jest tylko trochę zaniedbane. Potrzeba nam tylko trochę ciepła i troski. I dużo wyrozumiałości.
Nie ma ideałów, więc nie może być idealnych związków. Ale mogą być dobre. Po prostu dobre.
Jeśli Ktoś przeczytał- dziękuję.
Prawdopodobnie 31 maja nie zobaczę na wadze 4 z przodu tak jak chciałam, ale jeden z ważniejszych " majowych" celów uważam za osiągnięty.
Wzięłam wolne nie tylko ze względu na sesję i naukę. Z każdym dniem pogrążałam się w coraz większym emocjonalnym i uczuciowym chaosie i w końcu musiałam sama przed sobą przyznać, że nie daję sobie z tym rady, chociaż próbowałam grać silną i pozbawioną skrupułów. Miałam je ( co teraz wydaje mi się być pozytywne- świadczy w końcu o tym, że jednak mam sumienie) i codziennie budziłam się coraz bardziej spanikowana.
Instynkt podpowiadał mi, że potrzebuję dystansu. Nie zawiódł mnie.
A.
Te z Was, które śledzą mojego bloga od dłuższego czasu, zdążyły się zapewne zorientować, że moje relacje z A. są skomplikowane, beznadziejne i...wałkowane do znudzenia.
Problem z nami polega na tym, że przekroczyliśmy pewną bliżej nieokreśloną, a jednak bardzo ważną granicę. Dotknęliśmy strefy sacrum tak głębokiej, że długo ( a może nadal) nie mogliśmy się z tego otrząsnąć.
Próbowaliśmy z tym żyć na różne sposoby- udając, że nic się nie stało, wyznając całą prawdę jednym tchem nie myśląc o konsekwencjach, odważnie planując, tylko po to, żeby po chwili uciec jak najdalej i osobno umierać z tęsknoty. Przed realnym szaleństwem prawdopodobnie uratowało nas tylko te, że nigdy nie przekroczyliśmy tej najintymniejszej cielesnej granicy.
Długo nie radziłam sobie z jego nieobecnością. Nadal nie radzę sobie tak dobrze jak bym chciała, ale przestałam mieć tą głupią nadzieję na to, że wydarzy się jakiś cud, który wszystko zmieni.
Posunęliśmy się już zdecydowanie za daleko. Kiedy to wszystko się stało ja byłam tancerką, a on aktorem. Byliśmy artystami, żyliśmy i kochaliśmy jak artyści. Uciekając przed sobą nawzajem staliśmy się zupełnie innymi ludźmi. Prawniczka i przedsiębiorca nie brzmi już tak samo, prawda?
Udało mi się też zauważyć, że nie jestem pępkiem świata. Nie tylko ja umierałam z miłości i nie tylko ja do końca życia będę za kimś tęsknić. Są nas miliony, czyż nie? Uwierzyłam, że ta miłość była mistyczna, zapisana tylko nam tysiące lat temu w grubej pożółkłej księdze pisanej przez los. Przecież każda, bez wyjątku jest właśnie taka. Ludzie z tym żyją. Świat jest pełen takiej miłości. I może to dobrze, bo inaczej mogłoby jej w ogóle zabraknąć.
Nadal jestem przekonana, że kiedyś jeszcze się spotkamy, ale teraz jestem na to gotowa. Czekam na ten moment ze spokojem i pokorą. Bez nadziei na cud.
I być może nawet przestanę wreszcie kupować to mydło, którym zawsze pachną jego dłonie. Chyba żałośnie byłoby doprowadzić się do obłędu zapachem własnej skóry, prawda?
K.
Człowiek, który zmusił mnie do gruntownego przemyślenia pozycji mężczyzny w moim życiu. Starszy ode mnie o 30 lat. Gotowy zostawić dla mnie swoją rodzinę.
Jego najmłodszy syn, jest w moim wieku.
Przez chwilę sytuacja była nieskomplikowana. Chciał się ze mną przespać, a ja nawet nieźle się bawiłam z tą świadomością. Nie przewidziałam tylko tego, że on się zaangażuje, będzie mnie męczył telefonami i pragnął poznać moje dziecko.
Teraz wiem, że kategorycznie muszę zakończyć to wszystko i prawdopodobnie zmienić pracę, ale jednocześnie mam ochotę mu podziękować.
Wszystko to co uważałam w ostatnim czasie za swój życiowy cel, czyli bezpieczeństwo finansowe, status społeczny, dom z ogrodem i cudowne, świetnie wykształcone dzieci, nie ma żadnego głębszego znaczenia. Można to wszystko mieć i być nieszczęśliwym. Można sobie po 30 latach uświadomić, że nie ma żadnej wartości.
Więc chyba jestem mu winna podziękowania, bo nie straciłam 30 lat na budowanie zamku z piasku.
P.
Mój wieloletni chłopak, obecnie narzeczony, tata Jasia.
Po prawie siedmiu latach związku, w trakcie którego w moim życiu pojawił się A. miałam moment, kiedy poczułam się wypalona. Odnosiłam nieodparte wrażenie, że coś się między nami skończyło. Pochłonęło nas dorosłe życie, codzienna rutyna, a ja wciąż żyłam naiwną, romantyczną wizją związku, mimo tego, że byłam już całkiem dorosła.
Tak, to prawda, że nasz związek zaczął się przypadkiem i nie miał najlepszego startu. Wybaczyłam wiele zdrad, po czym sama odmówiłam lojalności. Tak, to prawda, że dla niego, z powodu jego zazdrości i postawienia mnie przed bezpośrednim wyborem: ja, albo sztuka, rzuciłam teatr, który był najszczęśliwszym, najbardziej rozwojowym jak do tej pory etapem mojego życia i, że gdzieś tam głęboko w sobie chowam w związku z tym jakiś żal. Tak, to prawda, że kiedy Jaś przyszedł na świat czułam się opuszczona, samotna i głęboko rozczarowana jego postawą i brakiem dojrzałości. Tak, to wszystko prawda.
Ale prawdą jest też, że od siedmiu lat, czyli jedną trzecią mojego życia P. jest przy mnie i był we wszystkich najważniejszych momentach- tych dobrych, ale przede wszystkim tych nie najlepszych. Jest moim partnerem, przyjacielem i cudownym kochankiem. Okazał się być najlepszym tatą, jakiego mogłabym sobie wymarzyć dla swojego synka. Troszczy się o nas i robi wszystko żeby niczego nam nie brakowało. Kłócimy się, owszem. Był taki moment, że nie potrafiliśmy rozmawiać w inny sposób, ale teraz wiem, że żadne z nas nie chciało się przyznać do tego, że się boi. Chcieliśmy być silni i twardzi. Bez mrugnięcia okiem radzić sobie ze wszystkim co życie rzucało nam pod nogi. Zabrakło nam po prostu szczerości. Rozmowy. Wypłakania się sobie nawzajem w rękaw. Tylko tyle. I aż tyle.
Ostatnio zgodziłam się ze stwierdzeniem: " tak..to to była miłość, a On jest tylko osobą z którą łatwiej mi płacić rachunki". To nie prawda. Łączy nas głębokie, dojrzałe uczucie, które jest tylko trochę zaniedbane. Potrzeba nam tylko trochę ciepła i troski. I dużo wyrozumiałości.
Nie ma ideałów, więc nie może być idealnych związków. Ale mogą być dobre. Po prostu dobre.
Jeśli Ktoś przeczytał- dziękuję.
Subskrybuj:
Posty (Atom)