sobota, 31 maja 2014

Waga i wymiary

Czwórki z przodu jeszcze nie ma, ale to kwestia kilku dni, obiecuję :)

waga:
50,4 kg
wymiary:

biust: 82 cm
talia: 62 cm
biodra: 81 cm
pupa: 86 cm
udo: 44 cm

i trochę thinspiracji 




Chudej soboty dziewczynki :)


środa, 28 maja 2014

anatomia relacji- poziom bardzo podstawowy

Od dwóch dni jestem w domu. Oczyszczam się. Dostałam okres, więc w ekspresowym tempie pozbywam się zgromadzonej w organizmie wody. Mimo burzy hormonów trzymam się w ryzach. Jestem zdyscyplinowana jak nigdy. Mieszkanie lśni czystością, we wszystkich szafach czekają poskładane w kosteczkę, pachnące, wyprasowane ubrania i bielizna, obiad gotowy, Jaśko spokojny i uśmiechnięty, egzaminy zaliczone, nauka do ostatniego zgodnie z ustalonym planem i dieta bez najmniejszego potknięcia. Dwa dni czystej perfekcji. Tak miał  wyglądać cały mój maj. Niestety, aż tak kolorowo nie było, głównie w związku z pobytem w domu.
Prawdopodobnie 31 maja nie zobaczę na wadze 4 z przodu tak jak chciałam, ale jeden z ważniejszych " majowych" celów uważam za osiągnięty.
Wzięłam wolne nie tylko ze względu na sesję i naukę. Z każdym dniem pogrążałam się w coraz większym emocjonalnym i uczuciowym chaosie i w końcu musiałam sama przed sobą przyznać, że nie daję sobie z tym rady, chociaż próbowałam grać silną i pozbawioną skrupułów. Miałam je ( co teraz wydaje mi się być pozytywne- świadczy w końcu o tym, że jednak mam sumienie) i codziennie budziłam się coraz bardziej spanikowana.
Instynkt podpowiadał mi, że potrzebuję dystansu. Nie zawiódł mnie.

A.
Te z Was, które śledzą mojego bloga od dłuższego czasu, zdążyły się zapewne zorientować, że moje relacje z A. są skomplikowane, beznadziejne i...wałkowane do znudzenia.
Problem z nami polega na tym, że przekroczyliśmy pewną bliżej nieokreśloną, a jednak bardzo ważną granicę. Dotknęliśmy strefy sacrum tak głębokiej, że długo ( a może nadal) nie mogliśmy się z tego otrząsnąć.
Próbowaliśmy z tym żyć na różne sposoby- udając, że nic się nie stało, wyznając całą prawdę jednym tchem nie myśląc o konsekwencjach, odważnie planując, tylko po to, żeby po chwili uciec jak najdalej i osobno umierać z tęsknoty. Przed realnym szaleństwem prawdopodobnie uratowało nas tylko te, że nigdy nie przekroczyliśmy tej najintymniejszej cielesnej granicy.
Długo nie radziłam sobie z jego nieobecnością. Nadal nie radzę sobie tak dobrze jak bym chciała, ale przestałam mieć tą głupią nadzieję na to, że wydarzy się jakiś cud, który wszystko zmieni.
Posunęliśmy się już zdecydowanie za daleko. Kiedy to wszystko się stało ja byłam tancerką, a on aktorem. Byliśmy artystami, żyliśmy i kochaliśmy jak artyści. Uciekając przed sobą nawzajem staliśmy się zupełnie innymi ludźmi. Prawniczka i przedsiębiorca nie brzmi już tak samo, prawda?
Udało mi się też zauważyć, że nie jestem pępkiem świata. Nie tylko ja umierałam z miłości i nie tylko ja do końca życia będę za kimś tęsknić. Są nas miliony, czyż nie? Uwierzyłam, że ta miłość była mistyczna, zapisana tylko nam tysiące lat temu w grubej pożółkłej księdze pisanej przez los. Przecież każda, bez wyjątku jest właśnie taka. Ludzie z tym żyją. Świat jest pełen takiej miłości. I może to dobrze, bo inaczej mogłoby jej w ogóle zabraknąć.
Nadal jestem przekonana, że kiedyś jeszcze się spotkamy, ale teraz jestem na to gotowa. Czekam na ten moment ze spokojem i pokorą. Bez nadziei na cud.
I być może nawet przestanę wreszcie kupować to mydło, którym zawsze pachną jego dłonie. Chyba żałośnie byłoby doprowadzić się do obłędu zapachem własnej skóry, prawda?

K.
Człowiek, który zmusił mnie do gruntownego przemyślenia pozycji mężczyzny w moim życiu. Starszy ode mnie o 30 lat. Gotowy zostawić dla mnie swoją rodzinę.
Jego najmłodszy syn, jest w moim wieku. 
Przez chwilę sytuacja była nieskomplikowana. Chciał się ze mną przespać, a ja nawet nieźle się bawiłam z tą świadomością. Nie przewidziałam tylko tego, że on się zaangażuje, będzie mnie męczył telefonami i pragnął poznać moje dziecko.
Teraz wiem, że kategorycznie muszę zakończyć to wszystko i prawdopodobnie zmienić pracę, ale jednocześnie mam ochotę mu podziękować. 
Wszystko to co uważałam w ostatnim czasie za swój życiowy cel, czyli bezpieczeństwo finansowe, status społeczny, dom z ogrodem i cudowne, świetnie wykształcone dzieci, nie ma żadnego głębszego znaczenia. Można to wszystko mieć i być nieszczęśliwym. Można sobie po 30 latach uświadomić, że nie ma żadnej wartości.
Więc chyba jestem mu winna podziękowania, bo nie straciłam 30 lat na budowanie zamku z piasku.

P.
Mój wieloletni chłopak, obecnie narzeczony, tata Jasia.
Po prawie siedmiu latach związku, w trakcie którego w moim życiu pojawił się A. miałam moment, kiedy poczułam się wypalona. Odnosiłam nieodparte wrażenie, że coś się między nami skończyło. Pochłonęło nas dorosłe życie, codzienna rutyna, a ja wciąż żyłam naiwną, romantyczną wizją związku, mimo tego, że byłam już całkiem dorosła.
Tak, to prawda, że nasz związek zaczął się przypadkiem i nie miał najlepszego startu. Wybaczyłam wiele zdrad, po czym sama odmówiłam lojalności. Tak, to prawda, że dla niego, z powodu jego zazdrości i postawienia mnie przed bezpośrednim wyborem: ja, albo sztuka, rzuciłam teatr, który był najszczęśliwszym, najbardziej rozwojowym jak do tej pory etapem mojego życia i, że gdzieś tam głęboko w sobie chowam w związku z tym jakiś żal. Tak, to prawda, że kiedy Jaś przyszedł na świat czułam się opuszczona, samotna i głęboko rozczarowana jego postawą i brakiem dojrzałości. Tak, to wszystko prawda.
Ale prawdą jest też, że od siedmiu lat, czyli jedną trzecią mojego życia P. jest przy mnie i był we wszystkich najważniejszych momentach- tych dobrych, ale przede wszystkim tych nie najlepszych. Jest moim partnerem, przyjacielem i cudownym kochankiem. Okazał się być najlepszym tatą, jakiego mogłabym sobie wymarzyć dla swojego synka. Troszczy się o nas i robi wszystko żeby niczego nam nie brakowało. Kłócimy się, owszem. Był taki moment, że nie potrafiliśmy rozmawiać w inny sposób, ale teraz wiem, że żadne z nas nie chciało się przyznać do tego, że się boi. Chcieliśmy być silni i twardzi. Bez mrugnięcia okiem radzić sobie ze wszystkim co życie rzucało nam pod nogi. Zabrakło nam po prostu szczerości. Rozmowy. Wypłakania się sobie nawzajem w rękaw. Tylko tyle. I aż tyle.
Ostatnio zgodziłam się ze stwierdzeniem: " tak..to to była miłość, a On jest tylko osobą z którą łatwiej mi płacić rachunki". To nie prawda. Łączy nas głębokie, dojrzałe uczucie, które jest tylko trochę zaniedbane. Potrzeba nam tylko trochę ciepła i troski. I dużo wyrozumiałości.
Nie ma ideałów, więc nie może być idealnych związków. Ale mogą być dobre. Po prostu dobre.

Jeśli Ktoś przeczytał- dziękuję.


poniedziałek, 26 maja 2014

Od prawie tygodnia ( z małymi przerwami) jestem z Jasiem u moich rodziców. Mój synek ma okazję spędzać całe dnie na świeżym powietrzu, korzystając z gościnności i ogrodu dziadków. Nasz pocieszny kundelek, adoptowany zupełnie przypadkiem już prawie rok temu, jest wniebowzięty z tego samego powodu. A ja, czuję się z godziny na godzinę coraz gorzej. I nie chodzi nawet o to, że moja mama dokarmia mnie bez przerwy, nie znosząc żadnego sprzeciwu, przez co zapewne straciłam wszystko na co pracowałam przez ostatnie miesiące. Wiele wysiłku włożyłam w ostatnich latach w moją relację z mamą. Żeby przestała być toksyczna, musiałam wyprowadzić się z domu, żeby przestać Ją obwiniać sama musiałam zostać mamą. Teraz kiedy, po takiej przerwie spędzam w swoim rodzinnym domu tak wiele czasu, znów zaczynam się czuć jak więzień. Gubi mi się, gdzieś ta z każdym dniem odważniejsza i bardziej niezależna młoda kobieta, którą się stałam, a kontrolę nade mną przejmuje znów stłamszona mała dziewczynka niepotrafiąca sprzeciwić się matce. Próbuję wrócić do siebie już od dwóch dni- bez skutku. Mama wciąż mnie zatrzymuje, a ja wciąż nie mogę znaleźć w sobie siły, żeby się jej postawić.
Patrzę rano w lustro, w pokoju który kiedyś był moją sypialnią i w którym nadal stoją na półkach moje stare maskotki i mówię do swojego odbicia:

" musisz być najlepsza,
musisz być doskonała,
musisz być nienaganna,
musisz być nieomylna,
musisz być w każdym calu perfekcyjna"

tutaj się tego nauczyłam

Chociaż doszłam już do etapu na którym wiem, że powinnam powtarzać sobie raczej:
 "Jestem słabą, głupią, żałosną, pełną złudzeń małpą, i nie ma w tym nic złego. A teraz jak tu zrobić najlepszy użytek z tej komicznie beznadziejnej istoty jaką uczynił mnie Bóg?"

Może nie jest to tak wzniosłe i szlachetne jak hasła powyżej, ale ma przynajmniej tę zaletę, że jest prawdą.
Myślę, że powinnam się tego nauczyć.




czwartek, 22 maja 2014

dzidziusiowo-mamusiowo

Na samym wstępie zaznaczam, że to NIE JEST post zachęcający do czegokolwiek lub cokolwiek krytykujący. To tylko moje luźne przemyślenia na temat hierarchii w życiu człowieka. Ok, przyznaję, zainspirowane nieco spotami wyborczymi, w których to obiecuje się nam- młodym Polakom w wieku reprodukcyjnym 500 zł miesięcznie na drugie i każde kolejne dziecko.
Drugie i każde kolejne? Jasne. Z moich obserwacji wynika, że moje, nasze pokolenie nie za bardzo wie jak się w ogóle zabrać chociażby za to pierwsze. Studia, praca, budowanie swojej pozycji zawodowej, zarabianie pieniędzy, odkładanie pieniędzy, budowanie domu ( gdzieś to nasze maleństwo musi przecież mieć swój pokoik prawda), kupno samochodu- mobilność to podstawa. Trochę mamy tych zadań do wypełnienia i trochę czasu to trwa i często kiedy to wszystko już mamy, jesteśmy może już nie najmłodsze ( zwykle około 30.- trochę przed, albo trochę po), ale wreszcie przygotowane.
Ja też miałam taki plan. Wszystko miało być dopięte na ostatni guzik. Chciałam być w 100% gotowa, dojrzała emocjonalnie, fizycznie i stabilna ekonomicznie. Do chwili, aż dowiedziałam się, że nie mam tyle czasu. Musiałam podjąć decyzję z dnia na dzień. Zaraz po klasie maturalnej, jako świeżo upieczona studentka, bez pracy, bez zabezpieczenia finansowego, własnego kąta i z ogromnymi obawami.
Chciałam mieć dziecko, więc zaryzykowałam. I wtedy się okazało, że życie nie zawsze ma taki sam plan jak my, że nie można stanąć przed lustrem, spojrzeć sobie w twarz i powiedzieć: tak, teraz tego chcę.
Ja musiałam czekać pół roku, ale w porównaniu do par które próbują latami, to i tak niewiele.
Nie chcę udowadniać, że nie jestem gorszą matką o tych które urodziły swoje dzieci, kiedy miały 25- 30 lat, bo nie mnie to oceniać.
Chcę Wam tylko przypomnieć, że nie wszystko da się w życiu zaplanować. Wierzę, że każdemu z nas coś jest zapisane. I tak, po prostu musi być. Pomyślcie, gdyby wszystkie dzieci były kolejnym punktem w precyzyjnym planie swoich rodziców i pojawiały się na świecie w idealnym momencie, ilu z nas, nie było by dziś na świecie. ?

Miłego popołudnia kruszynki :)


środa, 21 maja 2014

lato :)

Cudownie się zrobiło za oknami prawda? Pierwsze piegi się pokazały, bąble po ukąszeniach owadów wszelkiej maści obecne, stopy zdarte od chodzenia na boso i dwa pęcherze. Wszystko na swoim miejscu :)
W mojej kuchni zagościła już świeża mięta: idealna do mocno schłodzonej wody mineralnej z plasterkiem cytryny, albo jako dodatek do sorbetu malinowego, który nawiasem mówiąc stanowił mój dzisiejszy obiad.
130 g tego cudu to mniej niż 150 kcal, a człowiekowi robi się potem tak cudownie, że może już nic nie jeść do końca dnia. Serio :)

Mój narzeczony wyjechał się szkolić i wróci dopiero na początku czerwca, facet który obiecał się we mnie nie zakochiwać wydzwania do mnie jak opętany ignorując fakt, że ja zupełnie ignoruję jego wszelkie próby kontaktu, a człowiek który mimo wszystkiego co się między nami stało mam nadzieję nadal mnie kocha, milczy jak zaklęty...ale mamy lato. Take it easy.

Wszystkiego chudego dziewczęta :)



poniedziałek, 19 maja 2014

mieszane uczucia

Długo mnie nie było. Skłamałabym, gdybym napisała że powodem mojej nieobecności była praca, nauka czy ogólnie pojęty brak czasu.
Na początku rzeczywiście tak było. Powrót do pracy, trochę mnie przytłoczył tym bardziej, że równocześnie z nim zaczęłam drugą szkołę. Kiedy się już wdrożyłam i opracowałam skuteczny system działania, który mieścił się w dwudziestu czterech godzinach...nie wiedziałam czy chcę tu wrócić. Tym bardziej, po rozmowie z moją przyjaciółką, która wycofała się twierdząc, że wszystkie tutaj jesteśmy w pewnym sensie hipokrytkami. Zgadzam się z nią. Niby się wspieramy, niby udzielamy sobie rad, razem przeżywamy wzloty i upadki. To prawda. Wspieramy się dążeniu do autodestrukcji, jednocześnie twierdząc, że martwimy się gdy któraś z nas zaczyna jest patologicznie mało nawet jak na nasze standardy. Czyż nie o to w końcu chodzi? Pozbyć się kilogramów za wszelką cenę? Każda ( albo prawie każda) z nas chciałaby wyeliminować jedzenie ze swojego życia, ale tylko nieliczne mają wystarczająco dużo siły ( albo są wystarczająco chore- jak kto woli). Razem przeżywamy upadki- tak to prawda. Bo przecież często nam się zdarzają, lubimy mieć poczucie, że nie tylko ja upadam, nie tylko ja jestem słaba i nie tylko ja po raz już niezliczony muszę zaczynać od początku, bo zawaliłam. Wspólne upadki są proste, ale wzloty? Tak, gratulujemy sobie, ale czyż gratulacje nie są tylko uprzejmą formą zawiści. Przyznajmy się. Która z nas nie czuje ukłucia zazdrości kiedy czyta posta, w którym dumnie figuruje waga niższa od naszej własnej? Pozostawię to pytanie bez odpowiedzi.
Tak jesteśmy hipokrytkami, ale paradoksalnie naprawdę potrzebujemy siebie na wzajem. Uświadomiła mi to wczoraj znów moja przyjaciółka. Rozmawiałyśmy o tym, jak ciężko jest wracać do zdrowia. Jak nie cierpimy powracającego regularnie okresu, za małych ubrań i braku umiejętności głodowania. Jak nie lubimy zdrowia. Zdrowia? Jakoś mi to wszystko nie pasowało. Jak możemy twierdzić, że jesteśmy zdrowe, skoro tęsknimy za czasami w których potrafiłyśmy tydzień przeżyć na wodzie. To też nie jest zdrowie i o ile prowadząc bloga godzę się na pewnego rodzaju hipokryzję, o tyle nie oszukuję sama siebie, że jestem normalna. Traktuję to miejsce jak ośrodek terapeutyczny. Eksperymentalny. Jeżeli gdzieś mogę nabrać dystansu to tutaj. Potrzebuję tego miejsca i Was. Chociażby, po to, żeby pamiętać, że jestem nienormalna.
Bo naprawdę niebezpiecznie zrobi się wtedy kiedy udam, że o tym nie wiem.

Co do spraw dietowych.
Mam dwa tygodnie wolnego, które muszę wykorzystać na zaliczenie jeszcze dwóch egzaminów i zebranie sił. Potem wracam do pracy, ale raczej nie na długo. Moje życie zawodowe bardzo się skomplikowało, ale to długa historia.
Minął jeden z najgorszych dla mnie okresów cyklu czyli dni płodne. Powoli wszystko wraca do normy: cera robi się gładka, woda wyparowuje ze mnie w ekspresowym tempie, wzdęty brzuch wraca do swoich naturalnych rozmiarów, znów czuję się lekko i komfortowo. Tak będzie jeszcze przez jakiś tydzień, a potem kolejny bój z hormonami. Dam radę.
Ważenie i mierzenie wyznaczam na 31 maja.  Marzy mi się czwórka z przodu. I Kraków. Kraków mi się marzy ^^

Trzymajcie się Chudzinki :*