poniedziałek, 4 lutego 2013

Mistrz i Małgorzata, historia prawdziwa ( część VII)

Kupiłam bukiet białych róż, przewiązałam czarną wstążką. Na pogrzeb postanowiłam iść pieszo, około godziny drogi, Potrzebowałam tego czasu, żeby się oswoić z czarną sukienką, różami, z koniecznością stanięcia twarzą w twarz z rozpaczą człowieka, który jest mi tak bliski, tak bardzo dla mnie ważny.
Przed bramą cmentarza zastałam sporą grupę osób, rozpoznałam kilka znajomych z teatru twarzy, reszta była dla mnie zupełnie obca. Zobaczyłam go kiedy wysiadał z samochodu. Nie ruszyłam się z miejsca. Nie dlatego, że uznałam że są osoby, które powinny przywitać się z nim wcześniej, takie rzeczy nigdy mnie nie obchodziły. Zaskoczył mnie. Był bardzo blady, wycieńczony, ale jego oczy wyrażały taki spokój jakiego nie widziałam nigdy wcześniej, ani nigdy potem. Łagodnym skinieniem głowy pozdrawiał obecnych, a ja miałam ochotę usiąść na pobliskiej ławce i płakać za niego, wyrzucić z siebie jego ból. Pękało mi serce.
Wmieszana w tłum ruszyłam za trumną starając się zapamiętać drogę. Uroczystość była długa, uświetniona wieloma wspaniałymi przemówieniami. Piękna. Jego głosu nie usłyszałam ani razu.
Przepuściłam wszystkich, składałam kwiaty jako ostatnia. Kiedy do niego podeszłam raz jeszcze poszukałam w jego oczach choćby śladu łez, ta bardzo chciałam jego ulgi. Nic. Tylko ten porażający spokój. Objęłam go. To on przytulam mnie. Nie odzywałam się. On też milczał. Pocałowałam go bez słowa i odeszłam. Zanim otoczyło go znów grono najbliższych przyjaciół stał sam nad grobem swojego ojca. Nie odwróciłam się za siebie ani razu. Klucząc między alejami prawie biegłam. Uciekałam. Jak najdalej od jego oczu.
Wiosną po tamtej jesieni urodził się mój syn.


2 komentarze: