sobota, 2 lutego 2013

Mistrz i Małgorzata, historia prawdziwa ( część VI)

Podczas tamtego spotkania głównie słuchałam: A. opowiedział mi o chorobie nowotworowej swojego ojca, przyznał że poczuł się zraniony moim odejściem, przepłakał wiele dni, ale wszystko sobie przemyślał. Mówił, że nie chce ode mnie niczego poza możliwością zatelefonowania, chwilą rozmowy. Wystarczy, że nie zniknę na zawsze. Zgodziłam się. Ja też przecież tęskniłam. Tak powoli powstawał między nami kruchy kompromis, który przez kolejne dwa lata doprowadziliśmy niemal do perfekcji. Ja wciąż byłam z P. Byliśmy szczęśliwi, planowaliśmy wspólną przyszłość. A spotykał się w tym czasie kolejno z kilkoma dziewczynami. Jedną z nich nawet poznałam- sympatyczna, filigranowa blondynka. Cieszyłam się kiedy mówił, że kogoś ma. Chciałam, żeby mu się udało. Całym sercem życzyłam mu szczęścia. Czasem wspominaliśmy naszego Fausta, ale raczej w kategorii starych dobrych czasów. Kiedy po raz kolejny któryś z jego związków okazywał się niewypałem, mówił, że to dlatego, że on mógłby być tylko z kimś takim ja ja. Odpowiadałam, że się uparł. Nie drążyliśmy tematu. Nasze spotkania były rzadkością. Spotykaliśmy się raz na kilka miesięcy. Przez te dwa lata może trzy, cztery razy. Za każdym razem poruszała mnie swoboda między nami. Chociaż nasze spotkania dzieliło mnóstwo czasu czułam się tak, jakby coś po prostu przerwało nam rozmowę, jakbyśmy zaledwie po chwili, wracali do urwanego wpół zdania.
Po maturze spakowałam ogromną walizkę i razem z moją przyjaciółką pojechałyśmy do Poznania. J. zaczynała tam studia od października i zamierzała przepracować tam wakacje. Osiem godzin spędzałyśmy w dusznych boksach pracując jako telemarketerki, potem urządzałyśmy mieszkanie, skręcałyśmy meble, wieczorami dawałyśmy się wchłonąć staremu miastu, które każdej nocy miało nam do zaoferowania coś innego, olewałyśmy przynajmniej kilku facetów każdego wieczora, piłyśmy Jacka Daniellsa prosto z butelki i dwie noce spędziłyśmy na balkonie. To były najcudowniejsze wakacje w moim życiu. Na początku września P. wyjeżdżał do pracy do Belgii. Chciałam się z nim pożegnać więc zabrałam swoją ogromną walizkę i bezpośrednio z Poznania pojechałam do Gliwic. Jakiś czas wcześniej podjęliśmy decyzję, że chcemy mieć dziecko. Wtedy się udało. Do Gdańska na kurs przygotowawczy przed przed rozpoczęciem roku akademickiego nie jechałam już sama.
W akademiku zakwaterowano mnie z dziewczyną z Opola- od razu znalazłyśmy wspólny język. Ona chciała zdawać do łódzkiej filmówki- o reżyserii i scenariopisarstwie mogłyśmy rozmawiać godzinami. Szybko też znalazłam pracę w Dzienniku Bałtyckim. Morska bryza mi sprzyjała. Aż którejś nocy obudziła mnie wibracja telefonu. Wiadomość od A. Treść: Mój tata nie żyje.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz